poniedziałek, 25 lipca 2016

TonyMoly: Appletox, Tomatox, Panda's Dream White Magic Cream, I'm Real Avocado Rich Cream

 Notki poświęconej kosmetykom zapewne nikt się nie spodziewał!
Od razu uprzedzam, że post ten stanowi luźny zbiór moich doświadczeń i odczuć względem prezentowanych produktów. Jestem kosmetykowym laikiem, dlatego też jeśli ktoś ma jakieś uwagi/rady - śmiało proszę produkować się w komentarzach >D


 Na wstępie pokrótce wyjaśnię skąd pomysł, aby z kremideł dostępnych w pierwszej lepszej drogerii przerzucić się na zamawianie kosmetyków z Korei.
Do pielęgnacji twarzy nigdy nie przykładałam dużej uwagi (by wręcz nie rzecz: żadnej). Wystarczyło mi zmycie makijażu, a następnie nałożenie kremu. Ze swojej cery nie byłam zadowolona, ale wychodziłam z założenia, że dobrze mam wyglądać w makijażu, a po jego zmyciu niech się dzieje co chce. Jakieś pół roku temu zaobserwowałam, że przez warstwę tapety przebijają mi się rumieńce. Co gorsza, po zmyciu makijażu niemal cała twarz robiła się czerwona, a policzki piekielnie paliły. "No nic" - myślałam sobie. "Chyba łapie mnie przeziębienie i mam wypieki". Kiedy po miesiącu przeziębienie dalej się nie zjawiło, a rumieńce nie dawały mi spokoju, zaczęłam śledztwo. Winnego szybko dało się znaleźć: skórę podrażniły mi kosmetyki, których używałam od paru dobrych lat. Głównymi winowajcami były dwufazowy płyn do demakijażu oraz płyn micelarny, a ciężkie kremy wcale nie poprawiały stanu rzeczy. W tempie ekspresowym zaczęłam więc wymieniać kosmetyki, a z racji jakiegokolwiek rozeznania w tym temacie postanowiłam popłynąć z trendem i zaryzykować kupno tak bardzo chwalonych koreańskich itemków. 
Będąc kompletnym nowicjuszem skusiłam się na słodko wyglądające opakowania produktów Tonymoly. Czy było warto? Zależy.

Na pierwszy rzut trafiły Appletox Honey Cream (czerwone jabłko) oraz Appletox Smooth Massage Peeling Cream (zielone jabłko). Opakowania w kształcie jabłuszek urzekły moje serducho - są naprawdę piękne, ale i trwałe (do tej pory nie odpadł żaden ogonek, nie ma na nich choćby śladu ryski). Kremiki po odkręceniu posiadają plastikowe zaślepki, a do czerwonej wersji dołączono niewielką szpatułkę. Oba produkty świetnie prezentują się na półce, niestety nie są zbyt poręczne (z racji kształtu źle się je przewozi). Przejdźmy jednak do konkretów.


Czerwone jabłko to nawilżający krem do twarzy, zawiera ekstrakty z miodu oraz inne wartościowe składniki. Na początku byłam z niego zadowolona: w końcu kosmetyk, który nieźle się wchłania, nie pozostawiając obrzydliwej, grubej, tłustej, ciężkiej warstwy na twarzy. Stosując ten krem uświadomiłam sobie jak bardzo moja skóra nie lubiła produktów używanych do tej pory. Największą różnicę dało się odczuć w trwałości makijażu (nie spływał po paru godzinach i nie miałam wrażenia, że moja twarz chce "zwrócić" wszystko co na nią nałożono) oraz w dotyku (skóra stała się miękka, nawilżona). Także zapach liczę na plus: w końcu coś, co nie śmierdzi "chemią", jak klasyczne kremy.
Niestety, obecnie, mając porównanie z kilkoma innymi produktami, mogę z całą pewnością stwierdzić, że czerwony Appletox nie jest dla mnie. Po pierwsze, irytuje mnie lepki filtr jaki zostawia na twarzy. Po drugie, mniej więcej w połowie opakowania moja skóra przestała go tolerować, reagując na niego tak samo, jak na poprzednie kremy: zaczerwieniem oraz rumieńcami. Czerwone jabłuszko zakończy swój żywot jako krem do rąk, ponieważ nie odważę się nałożyć go więcej na twarz.


Inaczej wygląda sytuacja z zielonym Appletoxem, który jest najwspanialszym pilingiem na świecie ♥ Do tej pory używałam pilingów ziarnistych, które masakrowały moją twarz: kości policzkowe zawsze były podrażnione, nos starty, a suche skórki jak odstawały, tak odstawały. Ten produkt to zupełnie inna liga i żałuję, że nie trafiłam na niego wcześniej. Pierwszą rzeczą która mnie urzekła, była cudowna, kremowa konsystencja, dzięki której nie muszę martwić się o to, że zbyt mocno "zetrę" twarz. Po użyciu pilingu nie zostaje ani jedna sucha skórka, a skóra w dotyku jest aksamitna, nawilżona i co najważniejsze: oczyszczona. Do tego Appletoxa będę wracać na kolanach przez długi czas.


Panda's Dream White Magic Cream to produkt, na który skusiłam się w 99% ze względu na opakowanie. Pozostały 1% to obietnica bielszej twarzy, łatwo więc zrozumieć, że uroczy misiek wcześniej niż później musiał trafić w moje ręce >D


Rozjaśniający krem zamknięty jest w uroczym opakowaniu, które podobnie jak Appletoxy, na półce prezentuje się świetnie, w podróży natomiast spisuje się średnio. Podczas zakupów, które do tej pory zrobiłam, trafiła mi się nawet próbka tego kremu. O dziwo, także w kształcie pandy! Takie coś chwalę mocno.


Na zdjęciach nie widać, ale panda ma lekko wypukłe łapki, za które lubię ją chwytać >D
Tak samo jak miało to miejsce w przypadku jabłuszkowych kremów, także panda posiada dodatkowe zabezpieczenie w postaci zatyczki. To chyba standard w przypadku kosmetyków z Tonymoly (posiada go także I'm Real Avocado Rich Cream oraz The Chok Chok Green Tea Watery Cream).


 Samo mazidło jest dość gęste i raczej ciężko rozprowadza się na twarzy :x Efekt jednak jest dla mnie zadowalający: twarz jest wyraźnie jaśniejsza, jędrniejsza, a pory mniej widoczne. Dla mnie same plusy, do których zaliczyć należy także zapach oraz wydajność produktu. Myślę, że po skończeniu tego opakowania skuszę się na nowe. Warto dodać, że "pandę" można kupić w kilku wersjach, np. jako sztyft pod oczy lub krem do rąk.


Kolejnym produktem Tonymoly na który się skusiłam jest pomidor, czyli Tomatox Magic White Massage Pack: rozjaśniająca maseczka z ekstraktem z pomidora i cytryny.


Jako jedyna przybyła do mnie w jakże szykownym, czerwonym opakowaniu:


Maska (zgodnie z tym co obiecuje producent) lekko rozjaśnia skórę, niweluje przebarwienia, sprawia że blizny są mniej widoczne, a do tego odżywia. Używam jej od jakiegoś czasu i zauważyłam sporą poprawę, dlatego też myślę, że albo kupię ją ponownie, albo poszukam czegoś podobnego. Także tutaj plusem są zapach oraz wydajność.


Na sam koniec mój ulubiony krem: I'm Real Avocado Rich Cream. Pachnie jak marzenie, porządnie odżywia i nawilża, pozostawiając skórę mięciutką. Używam go na noc i szczerze mówiąc nic co do tej pory używałam nie umywa się do niego. 


Wszystkie kosmetyki kupowałam u sprawdzonych sprzedawców na ebayu (beautynetkorea, cosmeticmarket2012, rinishop, roserose/rubyruby76/rubyrubyshop itd), którzy do zakupów dorzucają gratisy w postaci próbek. Oto co dostałam:


MISSHA Super Aqua Refreshing Cleansing Foam - świetnie oczyszczający produkt, ale po dostaniu się do oczu niemal je wypalił (z tego powodu nie kupię tego piekielnego tworu)

Tonymoly Prestige Jeju Snail Essence - wspaniała rzecz, czyni ze skórą cuda, ale ponad 50$ za 50ml to dla mnie rozbój w biały dzień ;_;

Tonymoly Banana Hand Milk - jak dla mnie najzwyklejszy w świecie krem do rąk, tyle że o zapachu bananów.

Pozostałe próbki gdzieś się zapodziały, jak tylko je odnajdę dam znać co o nich sądzę :"D


Na sam koniec dodam, że przedstawione w notce kosmetyki to "pierwszy rzut", bowiem do tej skromnej kolekcji dołączyły ostatnio Black Sugar Perfect First Serum (Skinfood), The Chok Chok Green Tea Watery Cream (Tonymoly), No Sebum Blur Primer (Innisfree), a w drodze do mnie są dwa kolejne mazidła, o których wspomnę, jak tylko będę miała okazję sprawdzić jak się sprawują.

Zaczęłam też robić rekonesans w kierunku rodzimych produktów, a moją szczególną uwagę przykuła firma Sylveco. Jako, że miałam okazję dostać całkiem pokaźny zestaw próbek, będę mogła przetestować, co moja skóra o nich sądzi. Chociaż już teraz wstępnie mogę powiedzieć, że mój nos przyzwyczaił się do przyjemniejszych, naprawdę ładnych zapachów koreańskich kosmetyków, tak więc ciężko byłoby mi całkiem przerzucić się na produkty Sylveco :^

Tak jak wspomniałam na początku: jeśli ktoś ma jakieś rady/uwagi, śmiało proszę pisać w komentarzach. W szczególności, jeśli są to rady na wykończenie rumieńców, które jeszcze co jakiś czas lubią się pojawić :"D

środa, 13 lipca 2016

Black and Gold


Lato w pełni, pora więc zabawić się w archeologa i odkopać zdjęcia z przełomu jesienno-zimowego >D


W roli głównej moja najlepsza second handowa zdobycz ever: aksamitna sukienka Atmosphere w militarnym stylu ♥ Cudo nad cudami, wymagała jedynie drobnej modyfikacji w postaci dorobienia ramiączek (nie cierpię sukienek, które mają trzymać się na samym biuście :"D).

 

Jako, że guziki sukienki to czysty gold, taką też biżuterię wybrałam: duże ilości złota to w dalszym ciągu moja wielka słabość. Przesadzać jednak nie wolno, tak więc darowałam sobie fikuśne wisiory i wybrałam łańcuszek składający się z czarnych perełek połączonych złotymi ogniwami (który kiedyś użyty został w stylizacji "Dark Library" jako ozdoba do włosów).


Jak widać, pod sukienkę trafiły dwie bluzki: jedna koronkowa, druga siateczkowa. No cóż, pomimo tych warstw i tak okrutnie zmarzłam, a dłonie niemal od razu zmieniły kolor na czerwony, przez co robienie zdjęć nie należało do przyjemnych. 


Jesienny outfit musi być pełen roślinnych akcentów, stąd sekretnik (który nieco przypomina chryzantemę) z różą i listkiem, do tego liściaste bransoletki oraz leśne zwierzątka


Ubolewam nad tym, że sekretnik nie jest zegarkiem kieszonkowym </3


Różana opaska z Restyle doskonale sprawuje się jako nakrycie głowy na chłodniejsze dni. Szczerze mówiąc ciężko jest mi wyobrazić sobie założenie jej podczas obecnie panujących temperatur.


Korzystając z tego, że kiecałka jest lekko rozkloszowana upchnęłam pod nią niewielką halkę. Czuję się głupio mając na sobie rozkloszowaną sukienkę/spódnicę, która smętnie wisi. Halki to nałóg >D


Rajstopowe szaleństwo: czarne kryjące rajty, do tego dwa rodzaje ażurowych (w  tym jedne wyglądające jak podarte). Na żywo zestaw ten wyglądał naprawdę super, niestety zdjęcia nie oddają wiernie rajtkowych warstw </3


Outfit miał łączyć akcenty militarne i roślinne, stąd też torebka "Cemetery Red", której z racji dość niefortunnego wykonania nie sposób używać podczas lata. Jako jedyna wyłamuje się z koncepcji czerni i złota. Niestety - nie dorobiłam się jeszcze pojemnej torebki łączącej te dwa kolory.


Na koniec mogę jedynie pobiadolić: doszłam do wniosku, że aksamity w mojej szafie marnują się. W lecie jest na nie zbyt gorąco, natomiast w zimie ukryte są pod ciężkimi płaszczami. Szkoda, że jest tak mało okazji, by móc w nich paradować, bez obawy o upieczenie się ;_;