poniedziałek, 22 grudnia 2014

Wetland Butterflies

Publikowanie prehistorycznych notek ostatnio wchodzi mi w nawyk :c
 "Wetland Butterflies" to kolejna stylizacja zainspirowana snem.
Jak widać, zdjęcia wykonano kawałek czasu temu, kiedy to winogrona jeszcze się zieleniły. Od tamtej pory zmieniłabym parę rzeczy w tym zestawie, przede wszystkim jednak nie robiłabym zdjęć w samo południe przy tak ostrym świetle. Cóż tam ~~ poprawię się za jakiś czas. 


"Wetland", czyli "mokradła" odgrywały we śnie kluczową rolę.
Nie był on ani szczególnie skomplikowany, ani długi: spacerowałam w nim poprzez rozległe bagniska, przesuwając delikatnie rzęsę wodną, nenufary oraz kwiaty grążeli na boki. 


Nad moją głową słońce nieśmiało przedzierało się przez zielone konary wysokich drzew, niemal całkowicie oplecionych winoroślami. O dziwo, drzewa te wyrastały z wody. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było widać suchego lądu.


Sen zakończył się w dość nieoczekiwany sposób: wśród gęstwin pnączy ujrzałam kawałek drewnianej podłogi. Jej część zatopiona była pod wodą i wyglądało to tak, jakby kiedyś znajdował się tam dom, który wraz z upływem czasu powoli osunął się w brunatną toń mokradeł.


Zdziwiona tym odkryciem wyszłam z wody i postawiłam kilka chwiejnych kroków po drewnianym parkiecie. Nie było to proste, ponieważ był z lekka pochylony - miałam wrażenie, jakby woda przyzywała mnie z powrotem do kontynuowania spaceru wśród kwiatów unoszących się na tafli wody. Uparłam się jednak brnąć dalej wgłąb resztek "suchego lądu", aż doszłam do zasłony z winorośli. Zaczęłam delikatnie rozgarniać je na boki, aby przypadkiem nie oberwały się i nie pogrzebały mojego odkrycia.


Kurtyna pnączy ukrywała fragment starego domu. Kto wie, może nawet kamienicy? Rozsypujące się białe ściany, odpadający tynk, niewielka drewniana komoda stojąca w rogu. A obok zamknięte drzwi, do których nie miałam klucza. Tak oto skończył się sen, pozostawiając po przebudzeniu ogromny niedosyt - co takiego mogło być za drzwiami? Tego zapewne nigdy się nie dowiem.  

  
Tak czy inaczej na realny już spacer zabrałam ze sobą bransoletkę ze złotym kluczykiem. Tak na wszelki wypadek >D Pora zatem na wytłumaczenie (teraz już w krótki, prozaiczny sposób) skąd w tytule wzięły się motyle. Nic bardziej prostego: podczas mojego sennego spaceru latały sobie radośnie razem z ważkami.
Motyl zatem trafił do stylizacji w postaci bransoletki (z doczepioną złocistą kulką przypominającą pąk kwiatu grążela).


Ważki natomiast zjawiły się aż dwie: jedna przysiadła na łańcuszku (jest ona jednak dość podejrzanym elementem, gdyż posiada przydługawe czułki), druga przy kwiecistej koronce na ramiączku sukienki.


 Jako, że pora była dość ciepła (ok, przyznaję - sam środek upalnego lata), do stylizacji użyłam lekkiej, żakardowej JSK Dear Celine. Wpisywała się ona w motylową koncepcję: jej ramiączka uformowane są w kształt "skrzydełek" (podobny ozdobnik posiada także szyfonowa bluzka, dodatkowo ozdobiona piękną, kwiatową koronką). Ile złego bym o tej sukience nie napisała, to ostatecznie muszę przyznać, że jest jedną z moich ulubionych.


 Na nogi trafiły rajstopy z jakże letnim i radosnym motywem motyli (kupione pokątnie od pewnego przemiłego dziewczęcia :D). Rajtki to oczywiście podróbka Grimoire, do tego dość słaba, ale lepsze to niż milion monet za coś, co można podrzeć podczas pierwszego spaceru.


 Widnieją na nich między innymi Morpho menelaus (pojawia się parę razy, pod jego kolor dobrałam błękitne róże we włosach), biało-czarny (zapewne któryś z Melanargia), niemal czarny z błękitnym wzorem (czyżby Elymnias Hypermnestra agina?),  Lasiommata maera (dolny brązowy), dalej wyliczać mi się nie chce (mam nadzieję, że nic nie pokręciłam >D). Cieszy mnie niezwykle, że osoba która zaprojektowała te rajstopy oparła się na motylach istniejących naprawdę (lub przynajmniej w znakomitej większości pochodzących "z tego świata").


 Skoro wracamy do tematu spacerów, to idealną opcją na lato są buty Bodyline 170. Wiele wskazuje na to, że będą bardzo często gościć w moich stylizacjach: na dalekie wyjazdy i długie spacery bez sensu jest brać buty na wysokim obcasie (starość i lenistwo, wiem).


Tak więc kończę ~~ so dreamy ~~ notkę i udaję się spać licząc na kolejne inspirujące wizje :>

sobota, 13 grudnia 2014

Infanta Rose Church / Rose Cathedral OP (purple)

Sukienka chińskiej loliciej marki Infanta, o jakże wdzięcznej nazwie "Rose Church", przez długi czas była jednym z ważniejszych punktów na mojej wishliście. Jakież zatem było moje szczęście, kiedy udało mi się wygrać giveaway organizowany przez >> Glitzy Wonderland << i w nagrodę dano mi możliwość wybrania dowolnej sukienki z oferty pośrednika? ♥


Problemem był dla mnie wybór koloru: kiedy podejmowałam decyzję, czarny model ze srebrnym printem nie był jeszcze dostępny. W grę wchodziły zatem granat x złoto lub purpura x złoto. Po przejrzeniu szafy doszłam jednak do wniosku, że posiadam sukienkę w odcieniach niebieskości (chodzi oczywiście o JSK Dream of Lolita "Midsummer Night's Dream"), fiolet natomiast nie gościł jeszcze w mojej garderobie. Kolejny problem pojawił się podczas dobierania rozmiaru: wziąć S, M czy L? Czy można sugerować się wymiarami podanymi na stronie? Bojąc się, że nie zmieszczę się w sukienkę, wzięłam rozmiar L.
Ostatecznie te dwa wybory (kolor i rozmiar) okazały się być jednym wielkim nieporozumieniem, dlatego też zmuszona byłam pożegnać się z sukienką nie uwieczniając żadnej stylizacji </3
Po kolei jednak:

Sukienka przybyła do mnie dość szybko, była dobrze zapakowana, nie mam tutaj żadnych zastrzeżeń do pośrednika. Niestety już podczas wypakowywania sukienki z foliowego opakowania moje oczy dostrzegły kilka defektów... o tym jednak wspomnę niżej. Podczas pierwszej przymiarki czar oczekiwania na sukienkę prysł całkowicie. Po pierwsze, zrozumiałam, że fatalnie czuję się w nieczarnych ubraniach. Minimalne rozsądne proporcje czarnego do nieczarnego to 3:1. W innym przypadku czuję się jak w przebraniu. Być może w tym przypadku postarałabym się jednak przezwyciężyć moją "kolorową fobię", ale problemem okazał się także rozmiar.
Na stronie zarówno producenta jak i pośrednika widnieją te same tabelki: jedna z wymiarami samej sukienki, druga z wymiarami osoby, na którą dany rozmiar powinien pasować. Pośrednik sugerował, bym pod uwagę brała drugą z tabel, gdzie najważniejsze wymiary dla rozmiaru L to: biust 88cm, talia 70cm (czyli mniej więcej moje: biust 88cm, talia 67cm). Niestety, nawet po bardzo mocnym zasznurowaniu sukienki, nie leżała ona tak jak powinna. Rozmiar L to rozmiar L, nic dodać, nic ująć. Powinnam albo wcisnąć się w S, albo wziąć M i mieć lekki luz. W rozmiarze L zwyczajnie się topiłam i ani gorsetowe sznurowanie, ani możliwość przepasania w talii nie ratowały sytuacji. Ponad to sukienka posiada na tyle skomplikowany krój, że wszelkie domowe przeróbki odpadały. Nie pozostało mi zatem nic innego niż gorzko zapłakać i rozstać się z sukienką D:


Sama OP na pierwszy rzut oka jest całkiem niczego sobie: wykonana z trzech warstw materiału: wierzchniej, z delikatnego, lejącego się szyfonu; drugiej, znacznie grubszej, zadrukowanej złotym printem oraz podszewki. Kolory poszczególnych elementów różnią się od siebie. Można doliczyć się co najmniej trzech podstawowych odcienie fioletu. Krój sukienki, sugerując się zdjęciami sklepowymi, należy do grona "talia jest tam, gdzie być powinna". W moim przypadku talia wypadała troszkę ponad moją naturalną. Oczywiście jak już wspomniałam, sukienka z racji źle dobranego rozmiaru odstawała i nie układała się najlepiej, przez co ciężko jest mi się wypowiadać w tej kwestii (obawiam się jednak, że mniejszy rozmiar również mógłby sprawiać problemy w okolicy talii i biustu).
Sukienka przybyła do mnie zapakowana w "firmową" folię z kompletem metek, stąd też pewność, że jestem pierwszą właścicielką. Z tyłu, w okolicy karku, wszyto czarną metkę z nazwą producenta, do tego dopięte zostały dwie białe, kartonowe metki z napisami w kolorze pudrowo-różowym. Są one ledwie czytelne i muszę przyznać, że bardzo zdziwił mnie tak mdły dobór kolorów. Do metek, w foliowym woreczku, dołączono zapasowy guziczek w kształcie serca.


"Rose Church" nie jest klasyczną OP: zamiast długich rękawków lub bufek, posiada szyfonowe "skrzydełka". Rozwiązanie te jest trochę kontrowersyjne. Z jednej strony ramiona są zakryte, z drugiej wystarczy lekki podmuch wiatru, by je odsłonić. Oczywiście można pod spód założyć koszulę, ale na zdjęciach sklepowych wygląda to tak sobie, na mnie zresztą również nie wyglądało najlepiej.


Wystające, szyfonowe nitki to dość standardowy widok.
W tym miejscu można przyjrzeć się dokładniej kolorom. Z lejącego się, purpurowego szyfonu została wykonana cała wierzchnia część sukienki, w tym ozdobne falbany w okolicy dekoltu, dół spódnicy oraz wierzchnia część skrzydełkowych ramiączek. Pod spodem znajduje się grubszy, jagodowy materiał, przypominający szyfon. Ozdabia on ramiączka, okolice dekoltu oraz dolną falbanę. Trzeci materiał to prążkowany, gruby poliester w odcieniach ciemnej jagody i purpury. To właśnie na nim nadrukowany został złoty print.


Niedoróbki w postaci ciągnących się nitek i dziwnie zakończonych (lub niezakończonych) szwów to w przypadku tej sukienki standard. Widać również, że nici użyte do obszycia materiału także posiadają różne kolory (fiolet, wrzosowy oraz w paru miejscach... czerwony).


Z tyłu sukienki nie ma shirringu, jest tylko gorsetowe sznurowanie. Zakres regulacji co prawda jest spory, ale przy pełnym zawiązaniu całość nie prezentuje się dobrze, a z tyłu tworzy się "kuperek".


Wstążka to kolejny odcień fioletu. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam takiego zbiorowiska tej barwy na jednym odzieniu.


Dlaczego ta sukienka aż tak bardzo przypadła mi do gustu, że zapragnęłam ją jako wygranej? Ano właśnie dlatego:


Dzięki przytwierdzonym po bokach talii dwóm guziczkom w kształcie serc, oraz dwóm wstawkom materiału wszytych pod szyfonową warstwą, możliwe jest upięcie szyfonu tak, aby print był widoczny.


Guziczki wykonane są z plastiku pomalowanego złotą oraz fioletową (perłową) farbą. Obok nich widać splot nici (tak, to nie jest jeden sznurek, tylko "zrulowane" nitki) przechodzący przez wszystkie warstwy sukienki (łącznie z podszewką). Są to "szlufki", przez które można przepleść dołączoną do sukienki wstążkę. Nie są one jednak przymocowane w żaden konkretny sposób (nie licząc dwóch węzełków od strony podszewki), dlatego też nić można przesuwać pomiędzy poszczególnymi warstwami materiałów.


Nie wiem, czy będzie to w przyszłości miało jakiś wpływ na materiały (czy nie zostaną uszkodzone przez przesuwające się nici). Przyznaję jedynie, że bardzo mnie te rozwiązanie zdziwiło. Wygląda mi to na maksymalne pójście na skróty, lub jak kto woli - odwalenie chały.
Materiał z którego został zrobiony "dzyndzelek", mający za zadanie okiełznać szyfonową warstwę, ma jagodowy kolor, dość intensywnie odcinający się od otaczającego go fioletowego materiału. Także odcień nici, którym został zszyty, dość mocno odcina się od reszty - jadowicie czerwony oraz jasnofioletowy - gdzie tu sens, gdzie logika?


A co do wstążki... najwyraźniej miała jakiś wypadek w fabryce. Przybyła do mnie pofarbowana czerwonymi plamami (przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś przypadkiem nie stracił palca podczas cięcia materiału):


Wstążka jak to wstążka: cienka, lekko przezroczysta, z dwoma złotymi wstawkami. I masą plam. Teoretycznie to nic wielkiego, przecież za parę złotych można kupić ładniejszą w pasmanterii. Praktycznie jednak dziwi takie niedbalstwo, bo sukienka co prawda nie jest brandem, ale do najtańszych także nie należy.
A tak oto prezentuje się dół sukienki przed i po podniesieniu szyfonowej kurtyny:


Na zdjęciach tego nie widać, ale z boku, od strony z której został wszyty zamek, materiał układa się inaczej, niż po drugiej stronie. Wynika to z tego, że szyfonowa część została podszyta razem z zamkiem błyskawicznym. Wygląda to trochę tak, jakby podczas projektowania sukienki ktoś nie przemyślał tego rozwiązania i w trakcie produkcji pojawił się mały zgrzyt, który trzeba było pospiesznie rozwiązać. Ostatecznie całość układa się całkiem nieźle, ale mogło być lepiej.



Szyfonowy materiał będący kurtyną także krył kilka niespodzianek. Na pierwszy rzut oka wszystko jest ok, ale...


Ale jakiż był mój szok, kiedy przyjrzałam mu się dokładniej. Sukienka przybyła do mnie poplamiona. Wzdłuż całej szyfonowej warstwy ciągną się ciemne przebarwienia, wyglądające jakby powstały w wyniku utłuszczenia materiału (jakiś olej? smar?). Coś absolutnie niedopuszczalnego. Gdybym zapłaciła za tę sukienkę niemal 120$, to krew by mnie na miejscu zalała. O ile plamy na wstążce to pół biedy, o tyle plamy na samej sukience, będące z każdej jej strony, to skandal. Nie mam tutaj pretensji do pośrednika - nie spodziewam się, że przyglądał się sukience tak, jak ja. Na pierwszy rzut oka plam prawie nie widać, ponieważ toną w obfitym materiale. Jak jednak producent zdecydował się coś takiego przepuścić?


Podczas szycia na pewno było widać plamy, podczas pakowania zapewne również. Czyżby nie było żadnej kontroli jakości? Posiadam w swojej garderobie szyfonową koszulę Infanty "Moon's Elegy" i jestem z niej bardzo zadowolona. W przypadku sukienki poczułam się mocno rozczarowana.


Oczywiście nie można z góry zakładać, że każdy egzemplarz posiada plamy i przebarwienia - być może miałam po prostu pecha.
Dół szyfonowej warstwy został ozdobiony falbaną, podobnie jak i pasiasta warstwa z printem:


Obawiam się jednak, że podczas szycia coś musiało pójść lekko nie tak:


Wygląda mi to na złe ustawienie naprężenia nici (aczkolwiek jestem laikiem). Moim zdaniem ktoś, kto żyje z szycia powinien lepiej opanować tę sztukę:


Przejdźmy do samego printu: wykonany złotą farbą na grubym, prążkowanym, fioletowym materiale na początku był posklejany. Bardzo bałam się, że go uszkodzę, jednak udało mi się go rozprostować bez większych komplikacji (nie licząc tego, że całość pozostała wymięta).


Cały czas zastanawiało mnie, co konkretnie widnieje na princie? Zdjęcia producenta nie zaspokajały mojej ciekawości. Gdyby to zrobiły, to pewnie w mej szafie znajdowałaby się teraz "Moonlight Cathedral" od Surface Spell x'D
Zacznę od tego, że na princie jest dużo wszystkiego. Dosłownie wszystkiego.
Tak, jakby jakiś szalony Chińczyk wpadł na pomysł "hej, zróbmy print miksujący wszystko, co do tej pory zostało wydane!". Pozwolę sobie odnieść to do zawartości mojej skromnej garderoby. I tak na nadruku mamy:


Trumny, które można zobaczyć na (teraz już) spódnicy-podróbce AatP, popełnionej przez Dream of Lolita "Vampire Requiem", kandelabry, które widnieją na aksamitnej sukience od HMHM "Chandelier",


motyw zegara wyhaftowany na spódnicy Magic Potion "Spending Time" (nie mogło się obejść bez trybików?), żelazną bramę (ponownie DoL). Motyw róż posiadam na "punkowej" JSK Bodyline. Całość dodatkowo "ozdobiona" została tłustymi cherubami (których to nie cierpię ponad wszystko, jak mogły wcześniej umknąć mej uwadze?!).


Można spotkać dwie nazwy tej sukienki: "Rose Church" oraz "Rose Cathedral", generalnie chodzi zatem o róże i świątynię. Co wyszło? Zegary, kandelabry, trumny, cheruby, pnącza, jakiś okazały budynek tonący w całym tym chaosie, pasiaste tło, żelazna brama podkreślająca pasiastość tła, mikser w oczy dla ukojenia zmysłów. Jest to klasyczny przykład tego, że więcej nie znaczy lepiej.


Samo wykonanie printu nie jest złe - myślę, że powinien być dość trwały. Nie znalazłam też jakichś większych błędów. Gdzieniegdzie trafił się jakiś przerwany element, jednak jak na taką ilość wylanej farby nie będę się czepiać. Martwi mnie natomiast to, że sukienka była lekko wymięta a prasowania w życiu bym się nie podjęła :x
Do sukienki dołączona została kokarda, wykonana z fioletowego, satynowego materiału.



Krzywo uszyta, z krzywo przyszytym zapięciem i równie krzywo przyszytym łańcuszkiem z krzyżem. Na dodatek łańcuszek jest złoty, pasujący do printu, podczas gdy sam krzyż ma kolor starego złota i nie pasuje do niczego. Kwintesencja kiczu i tandety, jak można było zepsuć tak prostą rzecz? </3


Od spodu widać, że łańcuszek z krzyżem przyszyty został tą samą metodą, co szlufki w okolicach talii.
Sukienka posiada podszewkę prezentującą kolejny odcień fioletu:


Nie wystawię tej sukience oceny (*darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby*). Kwestię tego, czy warto dać mniej więcej100$ (plus wysyłka) pozostawię każdemu do indywidualnego rozpatrzenia - myślę, że moje uwagi zawarte w recenzji są wystarczające.
Na koniec dodam tylko, że gdyby sukienka była rozmiar mniejsza oraz w czarnym kolorze ze srebrnym printem (który to został wydany jakiś miesiąc po mojej decyzji), to nie rozstałabym się z nią najprawdopodobniej nigdy. I nawet uber tandetny print by mnie do niej nie zraził >D Całkiem inną sprawą jest natomiast to, czy byłabym w stanie zapłacić za nią pełną kwotę, posiadając na swym koncie doświadczenie z tym egzemplarzem... chyba fakt, że ostatecznie "Rose Cathedral" w czerni nie gości w mojej szafie, jest sam w sobie odpowiedzią.